wtorek, 26 października 2010

Pachnące małe co nieco z dynią w roli głównej


10 powodów, dla których uwielbiam dynię:

Po pierwsze: zdrowa (i to jak!).
Po drugie: pyszna (mega pyszna!).
Po trzecie: atrakcyjna wizualnie (słaby powód, ale prawdziwy :D)
Po czwarte: uniwersalna (jak kto lubi, na słodko i na słono).
Po piąte: lubi towarzystwo przypraw (a ja lubię przyprawy).
Po szóste: łatwa w obróbce (chociaż wybierania pestek nie lubię :D).
Po siódme: nie ma bardziej słonecznej zupy nad zupę dyniową
Po ósme: jest zdrowa i pyszna! (to już było? )
To nic! Bo po dziewiąte i dziesiąte: też jest zdrowa i pyszna! :)



Pomysł na dzisiejszą tartę znalazłam tutaj. Muszę przyznać, że sposób jej przygotowania w oryginale został niepotrzebnie przekombinowany. Za pierwszym razem przygotowałam ją zgodnie z przepisem, ale prawdę mówiąc wynik nieco mnie rozczarował. Co prawda nie jeśli chodzi o smak, ale strona wizualna pozostawiała wiele do życzenia. Wstępne gotowanie w wodzie, potem smażenie na oleju i na koniec pieczenie warzyw - spowodowało, że warzywa zamieniły się w bezkształtną masę. A ja lubię, gdy na talerzu potrawa wygląda zachęcająco. Dlatego za drugim razem zrobiłam po swojemu. Maksymalnie skróciłam obróbkę i wyszło o niebo lepiej. :)
To moja druga propozycja w tegorocznym Festiwalu Dyniowym.
Przepis podaję już po moich zmianach.


Zapiekana dynia i bataty na cieście francuskim
(na 4 niewielkie porcje)

250g dyni (najlepiej o suchym miąższu, np. Hokkaido)
250g batatów
1 czerwona cebula
8 pomidorków koktajlowych
1 łyżeczka kuminu w ziarnkach (ew. mielonego)
1 łyżeczka ziarenek kolendry (ew. mielonej)
½ – 1 suszonej papryczki peperoncino (ostre! można pominąć)
sól, pieprz (do smaku – u mnie po sporej szczypcie)
2 łyżki oliwy (u mnie olej z pestek winogron)
1 op. ciasta francuskiego

Piekarnik rozgrzać do 190 st.C. Przygotować 4 osobne niewielkie naczynka do zapiekania (wysmarować oliwą), lub dużą blachę wyłożoną papierem do pieczenia.
Dynię i bataty obrać ze skórki, pokroić w grubszą kostkę (np. 2x2cm). Czerwoną cebulę pokroić w ósemki (żeby cebula zbyt mocno się nie rozpadła nie należy odcinać wydłużonego końca). Pomidorki podzielić na połówki lub ćwiartki.
W moździerzu utrzeć razem ziarenka kolendry z kuminem i peperoncino.
Do większej miski wlać 1 łyżkę oliwy, wrzucić utarte przyprawy (trochę zostawić do dodatkowego posypania), sól, pieprz, oraz pokrojone bataty i dynię. Wszystko wymieszać.
Ciasto francuskie podzielić na 4 części i wyłożyć przygotowane naczynka lub ułożyć na blasze.
Na cieście ułożyć otoczone w oliwie i przyprawach dynię i bataty. Na wierzchu rozłożyć kawałki cebuli i pomidorki. Skropić z wierzchu pozostałą oliwą, oraz przyprawami.
Piec ok. 40 min. aż bataty i dynia zmiękną (można sprawdzić w trakcie pieczenia patyczkiem grillowym), a ciasto francuskie nabierze złocistego koloru.
Podawać ciepłe.
Smacznego!

sobota, 23 października 2010

Dynia - my love

Moje dzieci czasem mówią: „nie lubię, nie zjem”. Oczywiście rzecz dzieje się zanim spróbują choćby odrobinę.
Jak to nie lubisz? Zjedz trochę i wtedy porozmawiamy o tym czy ci smakuje, czy nie...
Bywa różne. Jednym razem uda się namówić na skosztowanie, innym nie. Ale jedno jest pewne: przełamaliśmy wiele kulinarnych barier. Całe mnóstwo pojedynczych składników i całych dań zostało oswojonych i polubionych.
Ja też niejedno oswoiłam. Ba! Pokochałam! Opowiadać mogłabym długo, ale dzisiaj wymienię tylko jedno słowo: dynia. :)
Śmiem twierdzić, że gdybym cztery lata temu nie dała się ponieść blogowej fali, zwanej Festiwal Dyniowy – dzisiaj nie mogłabym powiedzieć „dynia – my love”. A właściwie... dynia – my LOVE.
W tym roku po raz czwarty przyłączam się do Dyniowego Festiwalu, a po raz trzeci odbywa się on dzięki wielkiej miłośniczce dyni – Bey. :)


Przez tych kilka lat przekonałam się, że dynia jest tak uniwersalnym owocem, że można z niego wyczarować wiele, a może nawet wszystko. :) Gdzie by jej nie dodać, jak by nie przyprawić – zawsze zadziwi swoim smakiem.


Osobiście życzyłabym sobie, żeby na rodzimym rynku pojawiły się różne jej odmiany. Może niekoniecznie te tysiące, które rozsiane są po całym świecie, ale choćby kilkanaście... Tymczasem spoglądam na kolekcję Beatki i zazdroszczę niemiłosiernie... :)

Tegoroczny Festiwal Dyniowy rozpoczynam daniem z tajską nutką smakową. Polecam fanom ostrzejszych smaków. :)



Curry z dynią, batatami i kurczakiem

ok. 500 g wydrążonej dyni
1 batat
1 pierś z kurczaka
3 łyżki czerwonej soczewicy
ok. 700 ml bulionu drobiowego
½ szkl. zielonego groszku (użyłam mrożonego)
2 łyżki oleju (użyłam z pestek z winogron)
1 łyżeczka czerwonej pasty curry *
250 ml mleczka kokosowego
sól do smaku

Dynię i batata obrać ze skórki, pokroić w większą kostkę. Pierś kurczaka pokroić na kawałki.
W garnku rozgrzać olej. Wrzucić kawałki kurczaka, smażyć do momentu, aż mięso się zetnie. Dodać czerwoną pastę curry. Wymieszać i krótko przesmażyć (zacznie wydobywać się aromat pasty). Wrzucić batata, dynię i czerwoną soczewicę. Znów przemieszać. Zalać gorącym bulionem. Gotować ok. 20 min. aż warzywa zmiękną, a soczewica się rozpadnie. Zalać mleczkiem kokosowym. Zagotować. Wrzucić zielony groszek i gotować jeszcze ok. 3 min. Jeśli trzeba - doprawić do smaku solą.
Podawać gorące.
Smacznego!

* czerwona pasta curry często nazywana jest pastą „łagodną”, niemniej jak dla mnie jest piekielnie ostra. Użycie 1 łyżeczki pasty curry powoduje, że danie jest dość pikantne (jak na moje możliwości smakowe). Radzę więc stopniowo jej dodawać (np. Zacząć od ½ łyżeczki) i w miarę gotowania i próbowania - dodać więcej, jeśli uznamy, że wolimy danie ostrzejsze.

środa, 20 października 2010

Zimno – ciepło.


Poranki są ciężkie. Otwarcie oczu graniczy z cudem. Wysuwam stopę spod ciepłej pościeli. Nieprzyjemnie... Stopa wraca z powrotem skąd wyszła. Na straży mojego snu stoi Rafał i jego alarm w telefonie. Pobudka!!! Obecnie budzika szczerze nienawidzę. :D Nie to co latem...
Na wpół przytomna idę do kuchni. Śniadanie dla Kuby. Kuba wstawaj! Kuba marudzi, tak jak ja jeszcze przed chwilą. Jakoś się dziecku nie dziwię.
Zimowe kurtki, buty (raczej buciory) na grubych podeszwach, rękawiczki i czapki na głowach. Pierwszy łyk świeżego powietrza budzi nas na dobre. Ale chłodno... Szuramy nogami po liściach pokrytych szronem. Byle szybciej do szkoły, Byle szybciej do pracy.
To już zdecydowanie czas na gorące zupy, gęste gulasze, ciasta piernikowe, herbaty z miodem i cytryną...


A tymczasem od dzisiaj przez kilka dni poranki będą mniej dramatyczne. Choć przekornie wcale nie lepsze. Leczę w domu to czego nie doleczyłam porządnie w zeszłym tygodniu. Ciepło. Zimno. Dreszcze. Znów ciepło. Znów ziemno. Jesień Przeziębienie ma na imię.
Rozgrzewam się od środka.

Korzenny krem marchwiowy
inspirowany przepisem z magazynu „Kuchnia” 10/2010

500g marchwi
3 średnie cebule (użyłam czerwonych)
ok. 1cm świeżego imbiru
2 łyżki oliwy (użyłam z pestek winogron)
1 łyżeczka nasion kolendry
ok. 1,5 łyżeczki colombo (w oryginale jest curry)
ok. 1 litr gorącego bulionu
kawałek papryczki chili (opcjonalnie)
sól, pieprz do smaku

Marchew obrać i pokroić w grube plastry. Cebulę pokroić w kosteczkę. Imbir obrać i drobno utrzeć. Nasiona kolendry utrzeć drobno w moździeżu (ewentualnie zmielić).
Na rozgrzanej w garnku oliwie zeszklić poszatkowaną cebulę. Dodać colombo, kolendrę i świeży imbir . Mieszając smażyć ok. ½ min. Wrzucić pokrojoną marchew i zalać gorącym bulionem.
Gotować ok. 20 min. aż marchew zmięknie. Odstawić z ognia i zmiksować (najwygodniej blenderem typu żyrafa). Znów postawić na mały ognień. Posolić i popieprzyć do smaku. Doprawić drobno posiekaną papryczką chili. Zagotować.
Podawać z kleksem słodkiej śmietanki.
Smacznego!

sobota, 16 października 2010

Ciabatta na World Bread Day 2010



Chlebowa akcja Zorry World Bread Day działa na mnie jak magnes. Przyciąga już od kilku lat. Nawet wtedy, gdy ja znów oddalona jestem od domowego wypieku pieczywa o całe lata świetlne.
Zajrzałam do archiwum – ostatni chleb upiekłam 14 marca. :( A potem ciiiiisza. Od tamtej pory zdołałam uśmiercić moje oba zakwasy.
Na szczęście, w czasach gdy zakwasy miały się jeszcze świetnie i pracowały jak szalone – zasuszyłam ich nadmiar na czarną godzinę. Czarna godzina nadeszła. Stare – nowe zakwasy powolutku, leniwie sobie bąblują i nabierają mocy.





Tak sobie dumam, że może w długie jesienne, a zaraz i zimowe wieczory łatwiej będzie mi znaleźć pretekst i ochotę, by w domu poczuć smak gorącego chleba...
A tymczasem, na coroczny World Bread Day wybrałam wypiek bez zakwasu. Ciabatty.


Skorzystałam z przepisu znalezionego w Pracowni Wypieków Liski. Od siebie sypnęłam hojną ręką czarnymi oliwkami. Wyszły bardzo fajne, smaczne, z wielkimi dziurami ciabatki. Co prawda receptura nastręczyła mi trochę zgryzu, bo z podanych w przepisie proporcji wyszła mi... zupa, a Liska pisała, by nie dodawać mąki... Nie posłuchałam. Dodałam prawie szklankę, a ciasto ciągle było baaardzo luźne... O końcowym wałkowaniu nie było mowy. O formowaniu bułeczek – też. Rzucałam więc na blachę dość niekształtne placki. :) Udało się, a ja z dziką przyjemnością przyłączam się akcji Zorry. :)

Thanks Zorra!



Ciabatta
/na podstawie przepisu Daniela Leadera/
cytuję za Liską z Pracowni Wypieków

Czas:
Biga 9-17 h (najlepiej przygotować ją wieczorem, przed pójściem spać)
Wyrabianie ciasta: 15-18 minut
Fermentacja: 3-4 h
Wyrastanie bułeczek: 30-40 minut
Pieczenie: 12-20 minut

Biga:

1/3 szklanki wody
1/2 łyżeczki drożdży instant
2/3 szklanki mąki

Wszystkie składniki wymieszać drewnianą łyżką. Przykryć folią i odstawić na 9-17 h.

Następnie dodać:

1 i 3/4 szklanki wody
2 łyżeczki drożdży instant
3 i 1/4 szklanki mąki pszennej, najlepiej chlebowej (typ 850) *
1,5 łyżeczki soli

* u mnie potrzebne było o 1 szkl. mąki więcej

Wszystkie składniki wyrabiamy - najłatwiej przy pomocy miksera z hakiem. Na tym etapie nie należy dosypywać więcej mąki - ciasto w miarę wyrabiania, robi się bardziej elastyczne i sprężyste.
Po wyrobieniu, ciasto przykrywamy ściereczką i zostawiamy na 3-4 godziny do fermentacji.
Ciasto przekładamy na wysypaną mąką stolnicę, rękami formujemy prostokąt o wymiarach 25 x 30 cm. Posypujemy mąką i ostrym nożem lub nożem do pizzy dzielimy ciasto na kwadraty o boku 5 cm. Przekładamy je na blachę wyłożoną papierem do pieczenia. Posypujemy mąką. Na tym etapie ciasto przypomina placki, ale w gorącym piekarniku dobrze wyrośnie.
Odstawiamy do wyrośnięcia na 30-40 minut.


Piekarnik nagrzewamy do temperatury 230 st C.
Wstawiamy bułeczki, na dno piekarnika wysypujemy kostki lodu (lub spryskujemy wodą ścianki piekarnika, by powstała para) i pieczemy ok. 12-20 minut. (wszystko zależy od wielkości bułek - po 12 minutach należy sprawdzać ich stopień zarumienienia).

czwartek, 14 października 2010

Spaghetti, za które dałabym się pokroić...

...na szczęście nie ma takiej potrzeby, bo jego wykonanie jest banalne i nie zajmuje więcej czasu, niż potrzeba go na ugotowanie makaronu. :)


O tym, że jestem makaroniarą, zapewne wspominałam nie raz.
Prawda jest dość okrutna, ziemniaki mogłyby dla mnie nie istnieć. Z małym wyjątkiem, te młode jednak są pysznym kąskiem i uwielbiam je w formie pieczonej z ziołami, albo ugotowane na parze i okraszone pachnącym koperkiem. Potem zasadniczo mogłabym na kolejny rok o nich zapomnieć.
Ale już makaron to zupełnie inna bajka... Choćby miał być jedzony codziennie (oczywiście nie jest) – nie możliwe jest bym się nim przejadła. Wielbię praktycznie każdy rodzaj, z dowolnymi dodatkami, a nawet praktycznie bez nich. Takie na przykład spaghetti z oliwą z oliwek, czosnkiem i pieprzem, albo papryczką chili... Mmmm...niebo w gębie...
Jest jednak taka wersja, która w mojej (bardzo) subiektywnej ocenie bije wszystko na głowę. Wersja, dla której dałabym się pokroić, która sprawia, że rozpływam się z każdym kęsem, choć jest najprostsza z najprostszych. Robię ją tak często, jak to tylko możliwe. Często tylko dla siebie, bo rodzina domaga się urozmaicenia w menu, a ja mogłabym na okrągło żywić się tym samym spaghetti. :D
Słodkie pomidorki, najlepszej jakości oliwa, ząbek czosnku, ocet balsamiczny, parmezan (albo jeszcze lepiej pecorino) i świeża bazylia. I pieprz. Dużo pieprzu.
Tak prezentuje się mój makaronowy raj. Moja delicja. Crème de la crème.


Przy okazji dziękuję za wszystkie pozostawione życzenia zdrowia. :) Donoszę, że jest już prawie dobrze (gardło coraz mniej dokucza) i dzisiaj stęskniona udałam się do pracy. :)
Koleżanki z pracy domagały się usilnie, bym nie zapomniała o nich wspomnieć, więc uwaga: macham Wam dziewczyny (Dexterowi też) i donoszę, że do tej pory śmieje mi się gęba na myśl o naszym dzisiejszym, mrocznym temacie wiodącym. :D Buźka!




Spaghetti z pomidorami i octem balsamicznym

1 porcja spaghetti (polecam użycie miarki do spaghetti, fajna rzecz)
kilka sztuk pomidorków koktajlowych (najlepiej mocno dojrzałych, słodkich)
1 łyżeczka dobrej jakości octu balsamicznego
ok. 2 łyżki oliwy z oliwek
ząbek czosnku
sól, pieprz do smaku
garść świeżo utartego parmezanu lub pecorino
garść porwanych liści bazylii

Spaghetti gotować w garnku z osoloną wodą.
W tym czasie pomidorki pokroić na połówki. Włożyć do miseczki, odrobinę posolić (bardzo delikatnie!), wlać ocet balsamiczny i wymieszać.
Utrzeć drobno parmezan lub pecorino.
Gdy spaghetti będzie już al dente – wlać na rozgrzaną patelnię oliwę i od razu wycisnąć ząbek czosnku. Przemieszać i smażyć na niewielkim ogniu bardzo krótką chwilkę (dosłownie 15-20 sek.), tylko tyle, żeby czosnek się delikatnie zeszklił i zaczął wydawać zapach (absolutnie nie dopuścić do tego, by zaczął łapać kolor). Od razu zdjąć z ognia, wrzucić odcedzony makaron. Popieprzyć, sypnąć parmezanem i wlać pomidorki wraz z balsamicznym sokiem. Wszystko wymieszać. Posypać świeżymi listkami bazylii.
Podawać od razu.
Smacznego!

niedziela, 10 października 2010

Herbatka, książka i ciasto lekko imbirowe


Gdyby mniej huczało mi w głowie – pewnie naskrobałabym ze dwa słowa o tym i owym. Tymczasem jesienne przeziębienie najwyraźniej mnie dopadło, więc pozwolę sobie dzisiaj na zerowy wysiłek.
Czytam fajną książkę i zamierzam właśnie jej się oddać. Jak lenistwo, to lenistwo. A takie z wciągającą lekturą , pod ciepłym kocem i kubkiem herbaty z imbirem, cytryną i miodem – to dopiero przyjemność... Jasne, byłaby większa, gdyby z nosa nie leciało... ;-)
Idę zdrowieć.
Pozdrawiam wszystkich chorych! Zdrowych też. :D


Ciasto z gruszkami i papają

200g masła w temp. pokojowej
200g cukru brązowego
4 jaja w temp. pokojowej
2 łyżki syropu imbirowego (niekoniecznie)
300g mąki
szczypta soli
2 łyżeczki proszku do pieczenia

1 gruszka – obrana ze skórki i pokrojona na ósemki
½ owocu papai – obranego i pokrojonego np. W większą kostkę

Piekarnik rozgrzać do temperatury 190 st. C. Przygotować okrągłą foremkę o średnicy 25cm – wysmarować masłem i osypać odrobiną mąki.
Mąkę przesiać do miski wraz z proszkiem do pieczenia i szczyptą soli.
W misie utrzeć masło z cukrem. Cały czas ucierając dodawać po 1 jajku, a następnie stopniowo dosypywać mąkę. Wlać syrop imbirowy – wymieszać.
Foremkę wypełnić ciastem. Owoce (gruszki i papaję) ułożyć na wierzchu ciasta. Wstawić foremkę do piekarnika. Piec ok. 45 min. Patyczek włożony w środek ciasta powinien być suchy.
Ciasto studzić na kratce.
Opcjonalnie polać lukrem.
Smacznego!