niedziela, 30 sierpnia 2009

Jabłecznik francuski. Weekendowa Cukiernia #11


Ojjj, dużo czasu zabrało mi zebranie się w sobie, by upiec ciasto zaproponowane w ramach Weekendowej Cukierni przez Mafilkę. Najpierw na przeszkodzie stanął wjazd wakacyjny, a po powrocie ciągle odkładałam „na jutro”... Plan uczestnictwa w Cukierni był założony, ale chęci uległy rozleniwieniu... :D Jakoś bardziej po drodze mi były słońce i wiatr we włosach, niż rozgrzany piekarnik. :D
Ale jest! Na ostatni dzwonek upiekłam, wpasowując się w ramach wyznaczonego terminu. :)
Cóż tu napisać o samym cieście... Najbardziej ciśnie mi się na usta (właściwie klawiaturę): dlaczego takie małe???
Wczoraj upieczone, dzisiaj na talerzu pozostała jeszcze jedna mała porcja. Znaczną część pochłonęły dzieci, wciąż wołając: mamo! jeszcze!!! :D
Niewiele brakowało, a dla mnie prawdopodobnie zostałaby tylko przyjemność fotografowania i okruszki na talerzu... :) Właściwie w tej sytuacji zbędnym się wydaje pisanie, że ciasto jest bardzo smaczne. Jednak dla porządku powiem to głośno: mniam! mniam! taaakie dobre! :D
Początkowo byłam pełna obaw, co do polewy jajeczno – śmietanowej, którą wg przepisu należy „okrasić” ciasto. Rozważałam nawet opcję rezygnacji z tejże, ale poszłam po rozum do głowy i na zasadzie w miarę bliskiego skojarzenia polewy z pieczonymi deserami typu creme brulee - postanowiłam zaryzykować. I dobrze! Nie pomylę się wiele twierdząc, że najważniejszy smak jabłecznika francuskiego – to właśnie zapieczona polewa o waniliowym smaku! Jest po prostu pyszna! :)
A! i dla pamięci... cukru w cieście mogłoby być mniej. :)
Polecam ciasto i dziękuję Mafilce za przepis prosty, a smaczny. :)



Jabłecznik francuski
wg przepisu Mafilki z bloga "Zaczynam kucharzenie"

Ciasto:
75 g miękkiego masła
150 g cukru *
1 łyżka cukru waniliowego
szczypta soli
2 jajka
100 g mąki pszennej tortowej
50 g mąki ziemniaczanej
1 łyżeczka proszku do pieczenia
ok 3-5 średnich sztuk jabłek pokrojonych w 'szesnastki'

Masa jajeczno - śmietanowa:
50 g cukru
1 łyżka cukru waniliowego
2 jajka
150 g crème fraîche lub gęstej śmietany (np. Zott 18%)

Tortownicę o średnicy 24 cm delikatnie wysmarować masłem, piekarnik nagrzać do 170 stopni C. (z termoobiegiem).
W misce utrzeć masło ze 100 gramami cukru i 1 łyżką cukru waniliowego, dosypać wymieszane mąki z proszkiem do pieczenia i wbić 2 jaja. Ucierać aż masa będzie puszysta. Wyłożyć do tortownicy, wygładzić powierzchnię. Obrane i pokrojone w szesnastki jabłka wyłożyć na ciasto i lekko docisnąć. Piec 35 minut na środkowej półce piekarnika.
Śmietanę rozmieszać z pozostałym cukrem i cukrem waniliowym oraz jajami i wylać na podpieczone ciasto z jabłkami. Piec dalej jeszcze ok 25-30 minut. Po wyjęciu z piekarnika można oprószyć cukrem pudrem.

* moim zdaniem 100g by wystarczyło

piątek, 28 sierpnia 2009

Na leśnych drogach i polanach...



W lesie pojawiam się nieczęsto. Do lasu jeżdżę po komarze bąble. Po wdech rześkiego powietrza. Po aromat sosen, świerków, traw... By miękko stąpać po dywanie z mchu. I po to by oglądać pająki (koniecznie na pajęczynach), których na co dzień tak bardzo nie lubię. By pochylać się nad listkiem, kwiatkiem, jagodą i jeżyną. Nie zbieram owoców lasu do koszyka czy garnuszka. Co znajdę to do buzi od razu. :) A jeszcze częściej zostawiam nie tknięte. Do lasu zaglądam ubrana po uszy (boję się wszelkiego żyjącego stworzenia :D małe to to, ale jawi mi się potwornie) i uzbrojona w... aparat... :) Grzyby? Nie, nie, dziękuję... :) Wolę wąchać, wypatrywać, oglądać i uwieczniać... :) To jest moje grzybo... lasobranie... :)
A żeby kulinarnie pozostać w temacie leśnym, to dzisiaj będzie przepis na wykorzystanie kurek. U mnie kupionych na targu, bo w lesie to ja przecież innymi sprawami zajęta byłam. :D
Zapraszam na pyszny makaron z kurkami duszonymi w białym winie. :)


Pappardelle z kurkami i koperkiem
na 2 porcje (ewentualnie 3 mniejsze)

2 porcje makaronu pappardelle (przygotowuję z 2 jaj + ok. 230g semoliny)

ok. 150 g świeżych kurek
1 mała cebula
1 łyżka oliwy + 1 łyżka masła
½ szkl. białego wina
sól, pieprz do smaku
2 łyżki kwaśnej śmietany 18%
1 – 2 łyżki świeżego, posiekanego koperku

Kurki umyć pod bieżącą wodą (robić to w miarę szybko, by nie zdążyły wchłonąć wody) i osuszyć papierowym ręcznikiem. Większe sztuki pokroić na kawałki, mniejsze pozostawić w całości.
W międzyczasie nastawić wodę na makaron, który będzie gotowany al dente.
Cebulę drobno pokroić. Na patelni rozgrzać oliwę z masłem. Wrzucić cebulę i smażyć kilka minut, mieszając, aż cebula się zeszkli. Dodać kurki, smażyć ok. 4-5 min. Podlać winem. Dusić, aż sos się zredukuje, a kurki zmiękną. W trakcie dodać świeży koperek i doprawić do smaku solą.
Na minutę przed zdjęciem z ognia dodać śmietanę i doprawić do smaku pieprzem. Zagotować. Zdjąć z ognia, wrzucić do sosu gorący makaron. Wymieszać.
Smacznego!

poniedziałek, 24 sierpnia 2009

Klapsy, pogonie i maraton... :)

Co mają wspólnego klapsy z pogonią? Albo z maratonem? Pozornie niewiele. :) Zwłaszcza jeśli na myśl przywołamy gruszki. :) Ale nie o gruszkach będzie mowa. Będzie o klapsach na planie filmowym. :)
Dzisiaj od samego rana (do teraz, bo wciąż rozgrywają się akcje) pod moimi oknami kręcone są sceny do filmu „Milion dolarów”. Dziesiątki ludzi „z branży”, setki kilogramów sprzętu wszelakiego, statyści – biegacze, którzy, uwierzcie od rana zrobili już prawdziwy maraton, powtarzając po wielokroć „biegane sceny”..., no i aktorzy... (z których rozpoznałam tylko Tomasza Karolaka, chyba najbardziej znanego z telewizyjnego serialu „39 i pół”) .
Co kilkanaście minut słyszę: „Milion dolarów. Scena 430! (431...,432..., 433...)” i klaps! Kamery! Akcja!

podglądane i pstrykane z okna :)

Zerkam ciekawie co jakiś czas przez okno i gdy po raz kolejny obserwuję wciąż tą samą scenę - nachodzi mnie taka refleksja... ileż cierpliwości musi być w tych ludziach... Wiem, wiem... ich praca, ich chleb powszedni... Jednak uzmysławiam sobie, że oglądając finalny produkt w kinie, czy na ekranach telewizyjnych – ja, przeciętny widz, nie myślę o tym ile wysiłku wkładanego jest w każdą najmniejszą scenę. Zapewne tych pracowitych 12 godzin, jakie już upłynęły na planie pod moim domem – przełoży się na maksymalnie kilka minut filmu.

A ja dzisiaj na przekór tej mrówczej pracy, o której mowa powyżej – pokażę deser na bis. :) Na bis, bo ponownie będzie crumble... Czyli szybko, łatwo i przyjemnie. :) Tutaj żadnych dubli być nie może, bo crumble nie można zepsuć. :D To deser dla niecierpliwych, każde podejście zawsze udane. :)
Tym razem skorzystałam z przepisu Gordona Ramsay'a. Chef proponuje świetne zestawienie smakowe: śliwki + wino marsala + ciasteczka amaretti w roli kruszonki. Świetnie brzmi, prawda? :) Ja potwierdzę, że również dobrze smakuje. :)
Zapraszam!



Crumble śliwkowe z marsala i amaretti
inspirowane przepisem Gordona Ramsay'a z książki „Zdrowa kuchnia” z moimi zmianami

500 g dojrzałych, ale twardych śliwek
2-3 łyżki wina marsala (lub likier z czarnych porzeczek)

30 g ciasteczek migdałowych amaretti
25 g zimnego masła *
50 g mąki *
1 łyżkę cukru trzcinowego *

* to mój dodatek do kruszonki; w oryginale tych składników nie ma

Rozgrzać piekarnik do temp. 200 st.C. Niewielką foremkę (u mnie 20x20cm) wysmarować masłem.
Śliwki umyć, osuszyć, wypestkować. Połówki śliwek ułożyć w foremce skórką do dołu. Skropić marsalą lub likierem.
W misce posiekać mąkę z zimnym masłem, aż powstaną grudki. Dołożyć cukier i wkruszyć ciasteczka migdałowe. Zagnieść szybko palcami kruszonkę.
Posypać śliwki kruszonką. Piec ok. 15-20 min., aż kruszonka się lekko zezłoci.
Podawać z gałką gęstego jogurtu naturalnego (propozycja G. Ramsay'a), lub lodów (propozycja moja).
Smacznego! :)

piątek, 21 sierpnia 2009

Crumble... powakacyjnie


Wróciłam. Wróciłam z krótkiego wyjazdu. :) Już rozpakowana, „wyprana” i nawet bułki upieczone. :) Ale by na dobre rozkręcić się w swojej kuchni – potrzebuję jeszcze małej chwilki. Choć urlopowy odpoczynek od własnej kuchni i garnków jest ze wszech miar przyjemny, jednak ponowny powrót do niej chyba jeszcze fajniejszy. :D Mam tak zawsze... cieszę się gdy wyjeżdżam, a szczęśliwa i stęskniona wracam do domu.
Gdzie byłam? Co robiłam? Napiszę krótko: piękne, polskie Mazury i fotograficzne plenery z pewnym fotografem... :) Gdyby tylko pogoda zechciała być bardziej sprzyjająca, a własne dzieci mniej awanturujące... ;-D I gdyby czas mógł biec wolniej...

Tymczasem wracam do swojej codziennej rzeczywistości (którą notabene całkiem lubię :)) i dzisiaj polecę Wam deser, który robiłam jeszcze przed wyjazdem, ale z braku czasu nie udało mi się go wcześniej opublikować.
Wczoraj zaszłam na targ i widziałam, że morele wciąż jeszcze wdzięczą się na straganach, więc morelowe wypieki i desery nadal jeszcze są na czasie.
A mowa jest o crumble morelowo – lawendowym z ciągle jeszcze świeżego przepisu Beatki z bloga Bea w Kuchni. :) Jeśli lubicie smak i zapach lawendy – to zachęcam do wypróbowania. Crumble jest naprawdę pyszne i aromatyczne. :) Ja nie wahałam się ani chwili, ale przyznaję, że po prostu uwielbiam lawendę. Za oknem mam kilka krzaczków świeżej lawendy, w szafie lniany woreczek z lawendowym suszem, w wazonie lawendowe gałązki, na półce z przyprawami – jadalne, suszone kwiaty i lawendowy cukier (produkcji własnej), a w łazience – lawendowe kosmetyki. :) Ach! I jeszcze całkiem nowy nabytek, pamiątka z tegorocznego Jarmarku Dominikańskiego – serweta, którą widać na załączonych zdjęciach – oczywiście z haftowanym motywem lawendowym. :D Przyznacie, że niemało tego lawendowego szaleństwa. :)


Ps. Obiecuję, że postaram się w miarę możliwości czasowych nadrobić wszystkie powstałe przez urlop blogowe zaległości. Bardzo jestem ciekawa co też pysznego powstało w Waszych kuchniach? :)




Morelowo – lawendowe crumble
(z kruszonką mistrza Hermé)
cytuję za Beą:

na ok. kilogram moreli :
ok. 40 g masła
ok. 40 g miodu lawendowego (użyłam akacjowego)
2-3 krople olejku lawendowego *

migdałowa kruszonka :
60 g zimnego masła
60 g mąki
60 g cukru
60 g bardzo drobno zmielonych migdałów
szczypta soli

+ masło do wysmarowania formy

Nagrzać piekarnik do 180ºC.
Formę do zapiekania wysmarować masłem.
Składniki kruszonki w miarę szybko dobrze razem wymieszać i pokruszyć (lub posiekać).
Morele umyć, osuszyć, przepołowić i wypestkować, pokroić w ćwiartki.
Masło i miód roztopić, nastęśnie dodać morele i podgotować je kilka minut. Zdjąć garnek z ognia, przełożyć owoce do foremki a do maślano-miodowego sosu dodać olejek lawendowy. * Wymieszać i polać nim owoce. Następnie posypać kruszonką i piec ok. 25 minut.
Crumble świetnie smakuje sam, lub w towarzystwie kulki waniliowych lodów. Z lawendowymi również świetnie by się komponował ;)
Smacznego!



* z braku olejku lawendowego – użyłam ok. 1/2 łyżeczki suszonych, jadalnych kwiatów lawendy, które zagotowałam wraz z miodem i masłem.

poniedziałek, 10 sierpnia 2009

Podziękowania i ciasto wiśniowe 'upside down'.


Dzisiaj będzie krótko. Dzisiaj będą podziękowania. Za wyróżnienia, które przyznane zostały dla Pieprz czy Wanilia... :)
Ale zanim o powyższych - najpierw ciasto. Bardzo skromne. Proste i szybkie. Letnie, bo z owocami. Ciasto z wiśniami, potraktowanymi tak jak jabłka, które lądują w tarcie Tatin.
Przepis na ten placek znalazłam w ostatnim numerze miesięcznika „Kuchnia” (8/2009). Spodobał mi się ze względu na ten 'upside down'. :) A że wiśnie powoli już się kończą – postanowiłam tym właśnie ciastem zamknąć sezon wiśniowy. :)



Placek wiśniowy 'upside down'
przepis z miesięcznika „Kuchnia” nr 8/2009 (z moimi modyfikacjami)

¼ szkl. brązowego cukru
40 g masła
2 łyżeczki octu balsamicznego
600 g wiśni (waga po wydrylowaniu)

1 szkl. cukru (użyłam brązowego)
110 g masła w temperaturze pokojowej
2 duże jajka w temperaturze pokojowej
2 łyżeczki ekstraktu z prawdziwej wanilii (można zamienić na cukier z prawdziwą wanilią, lub ziarenka z ½ laski wanilii)
1 i ¼ szkl. mąki pszennej
¼ szkl. mąki kukurydzianej
2 łyżeczki proszku do pieczenia
szczypta soli
2/3 szkl. maślanki (w oryginale ½ szkl. mleka)

Wydrylować wiśnie. Jeśli mają dużo soku – pozostawić na sitku, by nieco wyciekł.
Przygotować foremkę okrągłą o średnicy 20-23cm (u mnie 20cm). Wysmarować masłem.
Piekarnik rozgrzać do temp. 180 st.C.
Na patelnię o grubym dnie wsypać brązowy cukier, dodać 40 g masła i ocet balsamiczny. Podgrzewać na średnim ogniu, mieszając, aż cukier się rozpuści. Zwiększyć ogień, włożyć wiśnie i zagotować. Gotować kilka minut, do momentu, aż nadmiar soku wyparuje. Zdjąć z ognia i wyłożyć wiśnie równą warstwą na dnie foremki. Odstawić.
W misce wymieszać obie mąki, proszek do pieczenia i sól.
W drugiej misce utrzeć masło z cukrem na puszystą masę. Dodawać po jednym jajku, a następnie ekstrakt z wanilii - nadal ucierając. Teraz dodawać porcjami na zmianę mąkę i maślankę.
Gotowe ciasto wyłożyć na przestudzone wiśnie. Piec ok. 45 min. Włożyć patyczek w środek ciasta i sprawdzić, czy patyczek jest suchy.
Wyjąć ciasto z piekarnika i pozostawić je w formie przez ok. 5 min. Potem okroić je dookoła foremki, przykryć większym talerzem i odwrócić całość 'do góry dnem'. Pozostawić na kolejne 5 min. i dopiero wtedy zdjąć formę. Ostudzić.
Smacznego!

***************************************************************************

Wracając do wyróżnień... :)
Moi stali czytelnicy wiedzą doskonale, że niełatwo namówić mnie na blogowe zabawy „łańcuszkowe”... :D Wiedzą o tym też wszyscy Ci, którzy już wcześniej przyznawali mi podobne wyróżnienia. :) Zawsze się wyłamuję. I choć miło jest mi niesłychanie, że ktoś i o mnie pomyślał, i wirtualnie nagrodził – to nie bardzo potrafię przekazywać wyróżnienia dalej. Bo ja, tak jak Bea – nie umiem z tej przeogromnej wirtualnej społeczności – wybrać kilka blogów. Nie umiem i nie chcę. Wyróżnienia należą się wszystkim, a każdemu za co innego. :)

Dlatego chciałam serdecznie podziękować:
Karolce z bloga For the body and Soul,
Olciaky z bloga Internetowa cukierenka Olcik,
i Majance z bloga Majanowe pieczenie
za dwa wyróżnienia:












Wybaczcie, że nie będę pisała o sobie, jak przewiduje regulamin zabawy. Nie lubię zamykać się w punktach. :D Zresztą, sądzę, że o wiele więcej dowiadujecie się o mnie, o tym co lubię, czego nie, co mnie uszczęśliwia, a co denerwuje – z moich blogowych notek. :)

Chciałam równie serdecznie podziękować Kass z bloga Smaki i aromaty za wyróżnienie:















Po raz kolejny sprawiłyście mi ogromną radość, ale proszę nie miejcie mi za złe tego, że nie nominuję dalej...

sobota, 8 sierpnia 2009

Cukinia i miejska ogrodniczka. :)


Gdyby przyszło mi zrobić warzywny rachunek sumienia i zliczyć z dużą dokładnością ile czego zjadam w ciągu całego roku – to jestem pewna (nawet bez liczenia), że na pierwszym miejscu znalazłaby się cukinia. To bodaj jedyne warzywo, które kupuję całorocznie, nie bacząc na jej sezon. Na potrzeby własne, dawno temu utworzyłam swój własny manifest: „dzień bez cukinii – dniem straconym”. :) Oczywiście nie oznacza to wcale, że faktycznie codziennie ją jadam (to zubożałoby jednak nieco naszą dietę), niemniej na naszych talerzach pojawia się wyjątkowo często, pod wszelkimi możliwymi postaciami.
W tym roku zabrałam się za pseudo – ogrodniczy eksperyment... Pisałam już Wam kiedyś, że choć nie mam własnego ogrodu, ani nawet bodaj balkonu – to z powodzeniem hoduję za oknem w dużych skrzyniach zioła. Zapewne domyślacie się już, czego dotyczył eksperyment...? :) Tak, tak, wysiałam wiosną w tychże skrzyniach pestki cukinii, w sumie nie bardzo wierząc, że cokolwiek z nich wzejdzie. A tymczasem niespodziewanie z ziemi zaczęły przebijać się, jedna po drugiej małe roślinki. Wszystkie pestki wykiełkowały! Ha! Nie dość, że wykiełkowały – to w oczach rosły! :)
I niewątpliwie cieszyłabym się dzisiaj sporą domową uprawą, gdyby nie fakt, że czerwcowa aura (mocne ulewy i bardzo silne wiatry) zniszczyły mi większość roślinek. Uratowały się dwie. Mam je do dzisiaj. :) Obie cały czas wypuszczają kwiecie (podobno to anomalie? Ponoć cukinie wcześniej powinny kwitnąć?) i nawet... owocują. :) Nie potrafię Wam opisać jak wielka radość się we mnie wzbierała, gdy „odkryłam” pewnego poranka pierwsze pąki kwiatów! :) A potem, dosłownie każdego kwiatka, który rozkwitał MUSIAŁAM sfotografować! (jeden z dowodów widzicie powyżej). :D Bo przecież każdy był ważny, najważniejszy! :)
Niestety, o ile kwiaty cukinii nie skąpią mi swego piękna – to z owocami już znacznie gorzej... Owszem, na łodyżkach pojawiają się zawiązki maleńkich cukinii (z kwiatem), ale nie wiedzieć czemu po kilku dniach (za każdym razem ten sam schemat się powtarza), gdy osiągną wielkość ok. 3-4 cm długości – usychają. :( Niestety słaba ze mnie ogrodniczka, bo nie umiem zmienić tego stanu rzeczy.
No cóż, nie dane mi było popróbować własnych cukinii. Ale co tam... wysiewając pestki nie liczyłam nawet na tyle... :)
Wybaczcie mi nieco przydługi opis w iście ogrodniczym temacie. :) Jakoś nie mogłam się opanować, by z okazji cukiniowego przepisu – o tym nie wspomnieć. :D





Zanim jednak podam przepis – chciałam jeszcze małą prywatę poczynić i zachwalić pewną tartę, na kruchym cieście, którą zaproponowała na swym blogu Poleczka. :) Tarta tak pięknie i apetycznie się prezentowała, że czym prędzej skorzystałam z przepisu i też upiekłam, a co! :) Zjedliśmy ze smakiem, bo też i obiad był palce lizać! Co prawda dokonałam małych przeróbek (np. zrezygnowałam ze szpinaku, a ser, który proponowała Polka – z konieczności musiałam zamienić na bardziej swojski, żółty podwędzany) – to i tak całość prezentowała się i smakowała świetnie!
A! Dałam nieprzyzwoicie dużo koperku! :D
Polecam Wam tę tartę, bo warto! (jeśli lubicie takie smaki). :) Przepis na nią znajdziecie na blogu Around the kitchen table.

A tymczasem prezentuję swoją tartę cukiniowo – pomidorową. :)
Jest to prosta tarta na francuskim cieście, z sosem z mascarpone i świeżym majerankiem. A na tarcie cukinia i pyszne, letnie pomidory. Całość oprószona świeżo startym parmezanem, który po zapieczeniu tworzy przyjemną, chrupką skorupkę. :)



Tarta z cukinią, pomidorami i majerankiem
inspirowana przepisem z „Olive” nr 5/2009 (z moimi zmianami)

1 opakowanie ciasta francuskiego

Sos:
4 łyżki mascarpone
2 łyżki śmietanki kremówki 36% (lub 30%)
1 ząbek czosnku – przeciśnięty przez praskę
1 czubata łyżeczka świeżego majeranku drobno posiekana (jeśli suchy – to wystarczy spora szczypta)
2 łyżki świeżo utartego parmezanu
pieprz (ew. sól) - do smaku

Wszystkie składniki włożyć do miseczki i dokładnie wymieszać. Doprawić pieprzem (w razie konieczności dodatkowo solą) do smaku. Odstawić do lodówki na min. 1 godzinę.

Nadzienie:
2 średnie cukinie
3-4 pomidory (użyłam odmiany lima)
2 ząbki czosnku
1 łyżka oliwy
szczypta soli i pieprzu
2-3 łyżki świeżo utartego parmezanu

Rozgrzać piekarnik do temp. 180st.C. Przygotować blachę wyłożoną papierem do pieczenia.
Cukinię pokroić na plastry grubości ok. 2mm, a czosnek na bardzo cieniutkie plasterki. Oba wrzucić do miski i skropić 2 łyżeczkami oliwy, oraz oprószyć solą i pieprzem. Wszystko dokładnie wymieszać, tak by oliwa pokryła każdy plasterek cukinii.
Pomidory umyć, osuszyć i pokroić na plasterki.
Płat francuskiego ciasta podzielić na 4 części (albo pozostawić w jednym dużym kawałku – wedle upodobania) i rozłożyć na przygotowanej blasze. Wzdłuż każdego boku ciasta narysować nożem mały rant w odległości ok. 0,5 – 1 cm od brzegów, uważając, by nie przeciąć ciasta na wylot.
Na każdą część ciasta wyłożyć ¼ przygotowanego sosu; rozsmarować równomiernie, nie wychodząc z sosem poza nacięty rant.
Wyłożyć rzędami „na zakładkę” cukinię i pomidory. Wstawić do piekarnika na ok. 15 min. Ciasto w tym czasie się „napuszy”. Wysunąć blachę z piekarnika, szybko oprószyć tartym parmezanem i jeszcze zapiekać ok. 10 min., aż parmezan się ładnie zezłoci.
Podawać gorące. Mile widziana świeża sałata z vinegretem.
Smacznego!

wtorek, 4 sierpnia 2009

Zapach chleba...



Wącham chleb... Jakkolwiek śmiesznie, dziwacznie lub nawet głupio to zabrzmi – ja nieodmiennie wącham chleb...
Nie będę mówić, że jego zapach przypomina mi czasy dzieciństwa. Nie przypomina, bo w moim na wskroś miejskim, rodzinnym domu – chleb przynoszony był ze Społem, piekarni, tudzież innych sklepów PRL-u. :) Ani babcia, ani mama w domu chleba nie wypiekały, więc tego charakterystycznego zapachu gorącego bochenka – nie znałam.

Niemniej, pamiętam, że i ten kupny chleb wąchałam od zawsze. Gdy jako dzieciak wracałam ze sklepu z bochenkiem – zwykle, zamiast w torbie – dzierżyłam go po prostu w dłoni i na przemian, a to odgryzałam kawałek piętki, a to brałam głęboki wdech, z nosem przytkniętym do skórki. :)
Potem, jako dorosła już osoba – pierwszą rzeczą, którą zawsze robiłam wracając do domu z piekarni – było oczywiście sprawdzenie zapachu pieczywa. Trudno mi wyjaśnić, dlaczego to robiłam i robię nadal... Lubię ten zapach. Pierwotny i prosty. Zapach powszedni, a mimo to ważny. :)
Teraz, gdy chleb wypiekam w domu – a robię to raz w tygodniu, za to w ilościach niemal masowych, by pieczywa wystarczyło na cały tydzień (mrożę, by cieszyć się cały czas świeżym) – niecierpliwie czekam na TEN dzień. Bo w tym dniu zapach pieczonych bochenków – wypełnia cały dom. To jak święto. Mam wrażenie, że tym pięknym zapachem przesiąkam cała: ubranie, włosy... A gdy wyjęte z piekarnika bochenki lekko odparują – ja za każdym razem, tak samo, zanim ukroję pierwszą kromkę – muszę wpierw powąchać.
Ot, taki zmysłowy rytuał...


Chleb, który dzisiaj pokazuję pachnie bosko! Lekko kwaśno, ale nie za bardzo.
To chleb, przepisem na który kilka dni temu podzieliła się Patrycja. Chleb mocno razowy. Któremu smak i aromat nadaje żytni zakwas. Chleb tak dobry, że trudno mi dzisiaj uwierzyć, że można znaleźć jeszcze lepszą recepturę.
Zjadam go teraz najprościej jak można: masło i pachnące, dojrzałe pomidory. I szczypta fleur de sel. Ideał.
I jeszcze coś, co mnie zaskoczyło ogromnie. Zajada go moja dwuletnia córeczka, która do tej pory razowca nie tknęła. Nie mam pojęcia, skąd ta nagła odmiana, ale... bardzo mnie cieszy!
Patrycjo, dziękuję za przepis – ideał! :) Kolejny zaczyn już pracuje. :)



Mixed Flour Miche
(przepis nieznacznie modyfikowany autorstwa Jeffrey'a Hamelmana)
cytuję za Patrycją z bloga Trufla

Zaczyn:
100g "high extraction whole-wheat flour", u mnie nieosiągalnej, użyłam więc pełnoziarnistej mąki pszennej mielonej kamiennymi żarnami ("whole-wheat stoneground")
100g mąki żytniej razowej pełnoziarnistej
140g wody
3 łyżki aktywnego zakwasu żytniego w temp. pokojowej

Wszystkie składniki wymieszać, przykryć szczelnie folią i zostawić na 12godz. Zaczyn będzie sztywny.

Ciasto właściwe:
500g pełnoziarnistej maki pszennej (jak wyżej)
100g mąki żytniej razowej pełnoziarnistej
200g mąki pszennej chlebowej
690g wody*
1 łyżka soli (użyłam Maldon)
cały zaczyn (minus 3 łyżki)

Autoliza: Wszystkie składniki oprócz soli i zaczynu wymieszać dokładnie, przykryć szczelnie, odstawić na 60min.
Następnie posypać solą, porwanymi kawałkami zaczynu i miksować na drugim biegu 2-2 1/2 minuty. (Można wyrabiać ręcznie metodą Bertineta, ok. 5 minut-6minut)
Gluten będzie średnio rozwinięty a ciasto mokre.
Miskę przykryć szczelnie folią spożywczą i odstawić na 2 1/2 godz.
Ciasto w tym czasie składać trzykrotnie, co 40min - co wzmocni jego strukturę
Następnie podzielić na dwie części, lekko uformować bochenki i zostawić na 5-10 minut. Uformować właściwe bochenki, umieścić w koszach wysypanych mąką, lub wyściełanych płótnem i wysypanych mąką. Czas ostatecznej fermentacji 2- 2 1/2 godz. (Podczas rośnięcia chronić przed przeciągami, najlepiej kosze przykryć dużą miską, lub umieścić w zimnym piekarniku. W przypadku tego chleba nie sprawdza się zimne wyrastanie przez noc, w lodówce).
Piec rozgrzać do 225st.C.
Chleb wyłożyć na wysypaną semoliną łopatę/ drewnianą deskę i natychmiast wsunąć do pieca. Piec z parą w temp. opadającej:
15 minut w 225st.C
45 minut w 215st. C
W związku z wysoką zawartością wody, chleb wymaga długiego i pełnego wypieczenia.
Studzić na kratce, owinąć w ściereczkę i jak mówi Hamelman "powstrzymać się przed (zrozumiałą) pokusą pokrojenia bochenka dopóki nie minie 12 godz".

* Ze względu na bardzo mokrą i dość luźną konsystencję ciasta chlebowego – zamiast do koszyków – wyłożyłam ciasto do dwóch foremek keksowych, w których ostatecznie upiekłam bochenki.

niedziela, 2 sierpnia 2009

Risotto z kurkami i tymiankiem i nadmorskie refleksje


Nieodmiennie zastanawia mnie cóż takiego ciągnie turystów z całego kraju (świat pominę :D) nad polskie morze...? A nad Zatokę Gdańską szczególnie?
Hmmm? Słońce, które podobno niezdrowe dla naszej skóry? Brudny (niestety!) piasek, pełen powtykanych papierosów i kapsli od piwa? Jeszcze brudniejsza woda? I sinice, które w niej zakwitają? Dzikie tłumy, koc przy kocu, że przejść trudno? Ryby, które powinny być najpierwszej świeżości, a (o ironio!) nie są?
Powiecie pewnie: uuuu! Wisielczy humor!
A nie! Nie wisielczy! :) Humor całkiem wakacyjny. :)
I tak dumam, i dumam, i odpowiedź nasuwa mi się, że szewc bez butów chodzi. :) Znaczy w przenośni. :) Bo chyba to, co mamy na wyciągnięcie ręki i tak bliskie – zupełnie nieatrakcyjne się wydaje...


Dzisiaj byłam z rodziną nad morzem. Pierwszy raz tego lata. Nie wiem czy nie ostatni... Mam dość piasku na cały kolejny rok. :) Ten schemat powtarza się co roku... Bo...na plaży jest tak nuuudno...
A mnie znów góry się marzą! Piękne, wysokie i groźne! Szlaki te już dawno oswojone i te zupełnie jeszcze nie znane...
Swoją drogą, ciekawe, czy zwyczajny góral uprawia górską turystykę... ? :) A może tak jak ja narzeka, że brudno, nudno i zwyczajnie...


Risotto z kurkami i tymiankiem
(proporcje na 2 osoby)

spora garść świeżych kurek
1 łyżka oliwy dobrej jakości
1 cebula drobno posiekana
1 szkl. ryżu carnaroli lub arborio
ok. 100 ml białego wina wytrawnego
ok. 500 ml bulionu warzywnego
kilka łodyżek świeżego tymianku
pieprz do smaku
garść świeżo utartego parmezanu

Kurki oczyścić z piasku. Jeśli bardzo są zabrudzone – przepłukać pod bieżącą wodą (zrobić to dość energicznie, by nie zdążyły wchłonąć wody) i osuszyć papierowym ręcznikiem.
W głębokiej patelni rozgrzać oliwę, wrzucić posiekaną cebulkę – smażyć do lekkiego zeszklenia. Dodać ryż, chwilę przesmażyć. Zalać białym winem – dusić, aż do wyparowania płynu. Wlać chochelkę bulionu i dodać oczyszczone kurki, i listki świeżego tymianku. Gotować, często mieszając, aż do wyparowania płynu. Bulion dolewać partiami do momentu, aż ryż zmięknie. Doprawić do smaku pieprzem. Zdjąć z ognia. Posypać świeżo utartym parmezanem. Od razu podawać.
Smacznego!

sobota, 1 sierpnia 2009

Czy na Jarmarku rosną jagody?


Kolejny dzień z rzędu przechodzę leniwie wzdłuż ulic. Niespiesznym krokiem, bo tam gdzie idę pośpiech nie jest wskazany. Zatrzymuję się przy każdym stoisku i wodzę wzrokiem. Od czasu do czasu pochylam się nisko i biorę w palce „rzecz” wprost z pledu rozłożonego na trawie. Albo na chodniku. Zwykle „rzeczy” mają swoją historię. Niektóre sięgają nawet XVIII w (a zapewne i starszych też nie brakuje). Oglądam..., z przyjemnością nawiązuję rozmowę i pytam, pytam, pytam... A skąd? A jak stara? A czy mogę uwiecznić?
Lubię fotografować, bo to zamykanie tego co jest lub było. Lubię pytać. Oni lubią odpowiadać. :) Zwykle wiedzą dużo i chętnie snują opowieści.
Targ staroci... Co roku zbiera grono wielbicieli tego co bardzo stare, trochę nowsze i zupełnie niedawne, ale i tak jakby z innej epoki... To moje ulubione oblicze Jarmarku Dominikańskiego, które zawładnęło moim miastem już 749-ty raz... Siedem i pół wieku... Ciekawe jak wyglądał na początku, albo w środku tego czasu...? Czym handlowano? :)
Jarmark ma też drugą twarz. Rękodzieło, kolorowe korale, obrazy i obrazki, ciuchy, buty, torebki, garnki, kremy, zabawki i dziesiątki stoisk z tandetą wszelaką. Te oblicze staram się omijać, choć to trudne, bowiem stoiska rozkładają się na mojej codziennej drodze do targu owocowo-warzywnego. Pamiętacie „mój” targ? :) Pisałam Wam o nim. I o Mai, która woła: „Mama! Baban!”...
Na Jarmarku nie rosną jagody. :) Jagody piętrzą się w granatowych stożkach na „moim” targu. W sercu miasta. Nie wyobrażam sobie, by mogło tego miejsca zabraknąć. Podobnie nie wyobrażam sobie Jarmarku Dominikańskiego bez staroci...


Placek z jagodami był hitem w moim domu w zeszłym roku. Piekłam go po wielokroć, a w tym sezonie znów chętnie do niego powróciłam. Robiłam zarówno w wersji z leśnymi jagodami (te mają tendencję to mocniejszego opadania na dno ciasta), jak i w wersji z borówką amerykańską (zdecydowanie ta wersja wygrywa jeśli chodzi o wygląd ciasta). Oba warianty bardzo pyszne. :) To co różni to ciasto od innych jemu podobnych – to dodatek płatków owsianych. Dzięki nim placek zyskuje na przyjemnej strukturze.
Serdecznie polecam. :)



Placek z jagodami i cynamonem
wg przepisu Bajaderki z moimi zmianami

2 jajka
3/4 szkl. cukru
125g masła
200 ml maślanki (w oryginale mleko)
1,5 szkl. mąki
1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
0,5 szkl. płatków owsianych
1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
1/2 łyżeczki cynamonu
1,5 szkl. świeżych jagód lub borówki amerykańskiej

1-2 łyżki brązowego cukru

Lukier:
ok. 1/2 szklanki cukru pudru
1 łyżka soku wyciśniętej z cytryny

Rozgrzać piekarnik do 165 st.C. Kwadratową formę o wymiarach 23x23cm posmarować masłem lub wyłożyć papierem do pieczenia.
Ubić masło z cukrem na puszystą masę, dodać jajka po jednym i wanilię, dobrze ubić. Dodawać mąkę wymieszaną z proszkiem do pieczenia - na przemian z mlekiem, ciągle ubijając masę na małych obrotach. Dodać cynamon i płatki owsiane. Wymieszać. Wylać masę do przygotowanej formy. Wyłożyć na wierzch jagody lub borówki – lekko wgnieść palcami w ciasto. Posypać równomiernie brązowym cukrem i piec około 45 minut, aż ciasto będzie lekko złociste i patyczek wetknięty w sam środek będzie suchy. Wyjąć z piekarnika i kompletnie wystudzić.

Cukier puder utrzeć z łyżką soku z cytryny na gładką masę, dodając więcej cukru lub soku w razie potrzeby. Polać ciasto lukrem, robiąc esy-floresy.

Smacznego!