sobota, 31 stycznia 2009

Mini - tarty jabłkowe, podwójnie karmelizowane

Gdyby naprędce przebiec po blogach, to nie trudno zauważyć, że ostatnio królują szarlotki i jabłeczniki wszelakie. Nie dziwi to szczególnie, bowiem co jak co, ale szarlotki na dobre wrosły w polskie gusta, i chyba najczęściej goszczą na naszych stołach. :) Do tego obecny okres, to przedostatni pewnie dzwonek, by wykorzystać wciąż jeszcze smaczne i jędrne jabłka. Potem przyjdzie znów czekać do pełni lata na kwaśne papierówki, czy antonówki, a na renetę, czy inne kwaśne odmiany – jeszcze dłużej.
Zatem i ja nie odstaję w swoich kulinarnych poczynaniach i na kolejne ciasto z użyciem jabłek się porwałam. :)



Zupełnie niedawno wypatrzyłam u Oli na „Sweet spoon” przepis wprost od słynnego Gordona Ramsay'a na jabłkową tartę na francuskim spodzie, podawaną z karmelowymi lodami. Przyznaję, ze pierwszym bodźcem, które zadziałały na moją wyobraźnię – były... hihi... lody (wszak kocham je miłością dozgonną)! A zaraz potem opis wykonania tarty, na której rozpływa się masełko i brązowy cukier przecudnie karmelizuje na owocach... Widzicie to oczami wyobraźni? :)
Na dzisiaj zaplanowałam sobie wykonanie tej tarty. Tylko, ze moje plany niestety są niezwykle płynne i często się zmieniają w zależności od tzw. chwilowych warunków. I tak: po pierwsze założyłam od razu, że ciasta francuskiego (choć zapewniają niektórzy, że nie takie trudne znowu do wykonania ;-)) mimo wszystko sama robić nie będę. Po co mi stresy dodatkowe? No nie i już! ;-) Kupiłam więc gotowy płat ciasta. Po drugie: dlaczego nie zapomnieć o lodach??? Zapomniałam, nie kupiłam! A po trzecie i ostatnie: postanowiłam potraktować jabłka tak jak przy tarcie Tatin, czyli obsmażyć je w maśle z cukrem trzcinowym – głównie dlatego, że uwielbiam ten maślany smak, a w ten sposób będzie go więcej, niż w sposobie wykonania Gordona Ramsay'a. :)
Ach! Jest i po czwarte: na drugie karmelizowanie, czyli potraktowanie palnikiem upieczonej tarty – wybrałam ponownie cukier trzcinowy, zamiast przepisowego cukru pudru.

Zapraszam na blog Oli, by zapoznać się z oryginalna recepturą chef'a Ramsay'a, a u siebie podaję przepis z moimi zmianami.



Mini – tarty jabłkowe, podwójnie karmelizowane
inspirowane przepisem wg. Gordona Ramsay'a

1 płat ciasta francuskiego
2-3 kwaskowe jabłka
3 łyżki masła
3 łyżki brązowego cukru
+ dodatkowo 3 łyżki brązowego cukru do karmelizowania palnikiem

Nagrzać piekarnik do temp. 200 st.C. Dużą blachę (tę kwadratową z piekarnika) wyłożyć papierem do pieczenia.
Jabłka umyć, osuszyć, przekroić na pół, wydrążyć gniazda nasienne. Wraz ze skórkami – kroić jabłka na cienkie plastry (2-3mm).
Na patelni rozpuścić masło wraz z 3 łyżkami cukru. Mieszając gotować kilka minut, aż cukier się rozpuści w maśle. Włożyć do masła plasterki jabłek (ja to robiłam na dwie tury) i krótko (1-2 min.) obsmażać z obu stron. Jabłka nie powinny się rozpadać, ale cały czas pozostawać dość jędrne.

Z ciasta francuskiego wyciąć krążki (wielkość dowolna – moje miały ok. 10cm średnicy). Ułożyć je na blasze, robiąc odstępy między nimi. Na każdy krążek ułożyć w formie rozety po kilka plasterków jabłek, a na wierzchu polać każdy z nich odrobiną masła pozostałego z obsmażania jabłek.
Piec ok. 15 – 20 min. aż ciasto i owoce się zezłocą.
Każdą tartę posypać łyżeczką brązowego cukru i karmelizować palnikiem.

Najlepsze ciepłe! No i te lody karmelowe mimo wszystko mile widziane! :)


czwartek, 29 stycznia 2009

Masz zielone...?



Mam. :) Grasz w zielone...? Gram... :)
U mnie zielono chociaż do wiosny wciąż jeszcze daleko (przynajmniej tej kalendarzowej). Tą fajną, radośnie wyglądającą roladę przygotowałam z okazji niedawnych urodzin synka.
Rolada to ten rodzaj ciasta, który moim zdaniem zapewnia maksimum efektu na talerzach – przy jednoczesnym minimum wysiłku. Jakąkolwiek by nie zrobić – zawsze będzie miło się wyróżniać pośród innych ciast na stole.
Nie bez przyczyny na urodzinowe przyjęcie wybrałam roladę z matcha. Chodziło mi o to by zaskoczyć gości. ;-) Jak słusznie przypuszczałam, nikt z nich wcześniej nie jadł zielonego ciasta, więc zainteresowanie tak „kosmicznie” wyglądająca roladą było spore. ;-)
Przepis zaczerpnęłam od Tatter i tylko jednej zmiany dokonałam, mianowicie, obawiając się, że nie każdy z zaproszonych lubi owoc mango – wykorzystałam bardziej neutralne i swojskie w smaku brzoskwinie ze słodkiego syropu.
I Wam polecam zielone wypieki. :) Zwłaszcza, że nie o samą barwę chodzi, a głównie o ciekawy smak, jaki matcha, czyli sproszkowana zielona herbata od siebie przekazuje. :)



Matcha roll cake, czyli zielona roladka
cytuję za Tatter:

Na ciasto:
3 jajka
70g cukru
1 łyżeczka "matcha" (zielona herbaty w proszku)
80g mąki
2 łyżki mleka
1 łyżka masła, roztopionego

Ubiłam dobrze jajka z cukrem na puszystą masę, do mikstury jajecznej dodałam, przesiewając, mąke i "matcha".
Dodałam masło (wystudzone) i mleko, wszystko wymieszałam, wylałam do przygotowanej blaszki (np. 35x20 , wyłożonej papierem do pieczenia i wysmarowana masłem). Piekłam 15 min w 180 C.

200g ubitej śmietany z wanilią i odrobiną cukru wymieszałam z pokrojonym w kostkę mango (u mnie brzoskwinie z zalewy), wyłożyłam na biszkoptowy placek (zimny) i zrolowałam (tak jak Swiss roll). Schłodziłam.
Smacznego!

sobota, 24 stycznia 2009

Grissini Rubata - Weekendowa Piekarnia #16


Grissini miałam okazję jeść podczas wakacyjnego pobytu we Włoszech. W jednej z toskańskich trattorii, zanim otrzymaliśmy zamówioną kolację – podano nam te charakterystyczne pieczywko w postaci paluszków, wraz z aromatyczną oliwą do maczania. Ot, taki mini wstęp dla zaostrzenia apetytu przed kolejnymi daniami. No to ostrzyliśmy. :)

A dzisiaj w ramach weekendowej piekarni , rzuciłam się ochoczo na wypiek zaproponowany przez gospodynię tego tygodnia - Atinę z bloga Tak sobie pichcę. Przepis zaczerpnięty od Tatter szczęśliwie okazał się przyjazny i zupełnie nie skomplikowany. Zresztą nie dziwię się nic a nic, bowiem feralną trzynastkę mam już za sobą. ;-)
Grissini upieczone i prawie zjedzone. Mnie najbardziej smakowała wersja sezamowa, małżonkowi osobistemu – z ziarnami kopru włoskiego, synkowi – żadna, bo on właśnie w przejściowym okresie bezzębia przedniego (niewątpliwa przeszkoda w gryzieniu), a córeczka jak zwykle ochoczo zjadała wszystko co wpadło w ręce, nie gardząc żadną z wersji smakowych paluchów. :)



Grissini rubata
cytuję za Tatter

475g białej pszennej maki chlebowej
1 ½ łyżeczki cukru
1 łyżeczka soli
1 ¼ łyżeczki drożdży instant
3 łyżki oliwy z oliwek (dodałam oliwę z avocado)
275g wody
3 łyżki ziaren sezamu
1 łyżka nasion kopru włoskiego
2 łyżki płatków cebulowych
1 łyżka soli w płatkach lub grubych kryształkach


Do miski wsypać mąkę, cukier, sól, drożdże. Dodać oliwę i wodę. Wymieszać i wyrobić gładkie, elastyczne i miękkie lecz zwarte ciasto. Zostawić do wyrośnięcia na 1 godzinę. Następnie ciasto podzielić na 4 równe części (po 200g). Pierwszą zostawić zwykłą, w druga wgnieść ziarna sezamu, w trzecia nasiona kopru, w czwarta cebulowe płatki. Zostawić na 10 minut pod przykryciem.

Każdą ćwiartkę podzielić na ok. 25 gramowe kawałki i z każdego uformować cieniutkie wałeczki (ok 25cm długości). Ułożyć je na wysmarowanych oliwą blachach do pieczenia i zostawić do ponownego wyrośnięcia na 30-45 minut. Paluszki bez dodatków posmarować wodą i posypać kryształową solą.

Piec w nagrzanym piekarniku w temperaturze 200ºC przez około 20-25 minut, aż paluszki się zezłocą, a ich wnętrze kompletnie wyschnie.

wtorek, 20 stycznia 2009

Czarna fasola jednogarnkowo



Do dań jednogarnkowych nie trzeba mnie jakoś szczególnie namawiać. :) Według mnie mają same zalety. Po pierwsze: są szybkie w przygotowaniu. Po drugie: brudzę tylko jeden garnek, co akurat jest najmniej ważnym argumentem, bo moja przyjaciółka zmywarka jest nieoceniona w domowych pracach. :) Po trzecie: do garnka zwykle lądują same pyszne i zdrowe składniki. A po czwarte i ostatnie: mam tendencję do gotowania jednogarnkowego w ilościach większych, niż potrzeba na jeden obiad, czy obiado – kolację. ;-) Tym samym, jeśli nie następnego dnia (żeby nie zanudzić rodziny), to po dwóch czy trzech dniach – mam dzień wolny od kucharzenia. ;-)
Dlatego wszelkie potrawy typu: leczo czy fasolki po bretońsku, czy inne tym podobne przyrządzam stosunkowo często. A tym chętniej, że i moja rodzina zjada ochoczo.
Dzisiaj przedstawiam proste danie, które nieco ciężko mi nazwać jednoznacznie, bowiem to mix dwóch wspomnianych powyżej. W jego skład wchodzi delikatna w smaku czarna, drobna fasola, świeża papryka, pomidory i przyprawy. U mnie koniecznie z dodatkiem ostrych smaków (zapewne niektórzy z Was dawno dostrzegli, że w mojej kuchni królują pikantne dodatki ;-) ), ale oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, by każdy przyprawił na swoją nutę smakową. Tym razem przyrządziłam wersję wegetariańską, jednak Ci, którzy potrzebują bardziej sycących dodatków z powodzeniem mogą wrzucić kawałek kiełbaski, czy mięsa.
Zapraszam. :)




(Niby) leczo z czarną fasolą

1 szkl. suszonej czarnej fasoli

3 łyżki oliwy
1 średnia cebula – drobno posiekana
2 ząbki czosnku
1 żółta lub czerwona świeża papryka – pokrojona w kostkę
ok. 250 ml. (1 szkl.) bulionu
ok. 700 - 800 ml pomidorów z puszki (używam tzw. pulpę pomidorową z włoskich pomidorów)
szczypta ostrej papryczki z Espelette
1 łyżeczka słodkiej papryki wędzonej
sól, pieprz do smaku

garść listków kolendry lub natki pietruszki


Suszoną fasolkę opłukać, a następnie namoczyć w zimnej wodzie (ja z wygody późniejszego gotowania – namaczam na całą noc).

W garnku rozgrzać oliwę. Wrzucić posiekaną cebulę, a gdy się lekko zeszkli dodać przeciśnięty przez praskę czosnek, a po chwili pokrojoną paprykę, szczyptę papryczki z Espelette i paprykę wędzoną. Smażyć na niezbyt dużym ogniu ok. minuty, mieszając. Dodać odcedzoną z wody czarną fasolkę i zalać bulionem. Gotować ok. 30 – 40 minut (jeśli fasolka moczona była krócej, być może potrzebna będzie większa ilość bulionu i dłuższe gotowanie). Wlać pulpę pomidorową i ponownie gotować na niewielkim ogniu do momentu aż fasolka będzie miękka. Pod koniec gotowania dosmaczyć solą i pieprzem.
Zdjąć z ognia i wmieszać poszatkowane listki kolendry lub natki pietruszki.
Podawać ciepłe. Smacznego!

niedziela, 18 stycznia 2009

Blok czekoladowy



Czasy kryzysu, czasy kartek na mięso, na cukier, na słodycze... Masło solone, ocet na półkach, kolejki wieeeelometrowe po kawę i herbatę rzucaną raz w miesiącu. Było tak, było... Dwudziestolatki tego czasu szczęśliwie nie znają. Ale już Ci dekadę starsi wiedzą o czym mówię.
Najlepsze słodkości tego okresu? Ba! Wiadomo! Blok czekoladowy przyrządzany przez Babcię (zapewne nie tylko moją) ze zdobycznego kakao i skrzętnie oszczędzanego cukru. Żadna czekolada z takim trudem kupowana w sklepie nie mogła się równać z domowym blokiem. Bo ten blok to było prawdziwe COŚ. Pyszne i słodkie. :)
Ciężkie czasy minęły i na długi czas domowy wyrób bloku został zaniechany. Od kilku lat znów go co jakiś czas przygotowuję, już nie z powodu kryzysu, ale dla czystej przyjemności jedzenia. :)
Oryginalny przepis, z którego od dawna korzystam znajdziecie tutaj i jest on najbliższy temu przepisowi, który pamiętam sprzed lat. W stosunku do linkowanego oryginału zmieniłam tylko ilość wody (naprawdę minimalnie).
Moje dzieci uwielbiają ten blok. :) Ja, choć nie dziecko - też nie potrafię przejść koło niego obojętnie. ;-)




Blok czekoladowy
z przepisu Jaco

1 paczka (500g) pełnotłustego mleka w proszku (nie granulowane!)
4 opakowania petit beurre (używam 4x100g herbatników Jutrzenki)
1 szkl. rodzynek (namoczonych w gorącej wodzie i porządnie odsączonych)

200 ml wody
1 masło roślinne lub masło
¾ szkl. Cukru (jeśli daję rodzynki) lub 1 szkl. Jeśli bez rodzynek
3 łyżki kakao

Przygotować foremkę silikonową, lub metalową wyłożoną folią spożywczą lub papierem do pieczenia (używam foremki 22x22cm).

Do bardzo dużej miski wsypać mleko w proszku, połamane na kawałki herbatniki i rodzynki. Wymieszać suche produkty.

Do garnuszka wlać wodę, włożyć masło, cukier i kakao. Mieszając – zagotować (cukier powinien się rozpuścić, a całość połączyć w jednolity płyn). Nie studzić.
Do suchych produktów wlać połowę płynu i mieszać (np. drewnianą łyżką). Początkowo mieszanie idzie bardzo ciężko, a mleko w proszku zaczyna tworzyć grudki. Dolewać partiami pozostały płyn, i dość energicznie każdorazowo mieszać.
Wyłożyć uzyskaną gęstą masę do foremki, ubić masę, by pozbyć się ewentualnych pęcherzyków powietrza. Przykryć folią spożywczą. Przestudzone wstawić do lodówki, aż do porządnego stwardnienia (u mnie zwykle na całą noc). Kroić na małe porcje.
Smacznego!

środa, 14 stycznia 2009

Kocham Maroko? ;-) Czyli kurczak w marokańskim stylu.

Pamiętacie? Na pewno pamiętacie „Kocham Maroko!” - okrzyknięte kilka dni temu przez Tilianarę. :) Mam nadzieję, że Tili nie obrazi się, jeśli podepnę się pod Jej radosne okrzyki, choć pozwolę sobie na rozszerzenie tematu i powiem, że cała kuchnia arabska od jakiegoś czasu rozsiewa we mnie osławione już „motylki w brzuchu”. ;-)
Kiedyś jako nastolatka (jakoś tak 16 - 17-letnia chyba), nie potrafiąca jeszcze kompletnie gotować – znalazłam się w sytuacji, w której przyszło mi zaopiekować się kulinarnie przez pewien krótki bardzo okres swoim dziadkiem. Wyobrażacie sobie, że nie była to łatwa sytuacja dla młodej dziewczyny, która kanapki, czy jajecznicę i owszem przyrządzi, ale już obiad stanowił wyzwanie na miarę matury ;-) Już nie wspomnę, że pojęcie na temat kuchni arabskiej, azjatyckiej, czy śródziemnomorskiej miałam zerowe. ;-) No więc wracam do tego, że próbowałam gotować dla siebie i dziadka obiady... Wyobraźcie sobie, że razu pewnego przyrządzałam potrawę w stylu mięsnego gulaszu (rodzaju mięsa nie pomnę, prawdopodobnie wieprzowina) i niedoświadczonej dziewczynie przydarzył się wypadek... ;-) Zamierzałam doprawić mięso do smaku pieprzem, a niechcący sypnęłam dość szczodrze cynamonem. Hihi, do dzisiaj nie mogę uwierzyć, że nie sprawdziłam podpisu na opakowaniu. ;-) Cóż było robić... Nie przyznając się dziadkowi do pomyłki – podałam obiad. Mój pierwszy kęs smakował przedziwnie (nie znałam takich połączeń smakowych, w domu gotowało się 'tradycyjnie'). Ale każdy następny – przynosił coraz przyjemniejsze wrażenia smakowe, choć ciągle nieznane. Gorzej było z dziadkiem. ;-)) Odmówił jedzenia, twierdząc, że czyham na jego zdrowie i życie, hihi... ;-)
To taka historia sprzed lat... Tymczasem w życiu przewrotnie się dzieje i dzisiaj nie obawiam się połączeń „innych”, a takie właśnie w swym bogactwie oferuje kuchnia arabska. :)

Dzisiaj zamieszczam przepis, który chciałabym mieć pod ręką, by nie umknął mej krótkiej pamięci, by móc jeszcze nie raz do niego powrócić. Jest to przepis na przepysznego kurczaka w marokańskim stylu, który zamieściła na swym blogu AgusiaH. Mięso przyrządziłam zgodnie z przepisem, z małym wyjątkiem – zamiast sumaku (którego nie miałam) użyłam mieszanki przypraw zatar. Zatar – to bardzo popularna mieszanka przypraw, której główny składnik stanowi dziko rosnący na Bliskim Wschodzie tymianek, wraz z dodatkiem oregano, sumaku i sezamu.

Zachęcam, wypróbujcie przepis. Warto się pokusić o przyrządzenie, tym bardziej, że pracy naprawdę niewiele, a walory smakowe bardzo ciekawe. :)
Agnieszko, dziękuję za przepis! :)



Kurczak w marokańskim stylu
cytuję za AgusiąH z Mojej Kuchni nad Atlantykiem

500g filetów z piersi kurczaka pokrojonych w kostkę
3 łyżki mąki wymieszanej z solą i pieprzem
5 łyżek oleju arganowego lub oliwy
2 duże cebule pokrojone w półplasterki
3 łyżki rodzynek
1/4 łyżeczki mielonych goździków
1 łyżeczka cynamonu
1 łyżeczka sumaku
1 szkl. bulionu z kurczaka

sok z 1 cytryny
50g prażonych orzeszków piniowych
3 łyżki świeżej natki kolendry

Otaczamy kostki kurczaka w mące (najwygodniej wrzucić je razem z panierką do zamykanego plastikowego worka i potrząsać aż mięso będzie otoczone w mące). Smażymy na 2 łyżkach oleju, aż będą rumiane . Zdejmujemy z patelni. Wlewamy resztę oleju i smażymy na złoto cebulę. Dodajemy kawałki kurczaka, rodzynki, przyprawy i zalewamy bulionem z kurczaka. Dusimy ok. 5 min , aż sos lekko zgęstnieje. Zdejmujemy z ognia i dodajemy sok z cytryny, orzeszki piniowe i kolendrę. Podajemy z couscous, ciepłym chlebkiem pita i greckim jogurtem lub tzatziki.

wtorek, 13 stycznia 2009

Blog Roku 2008 - startujemy w II etapie

A zatem wystartował II etap konkursu Blog Roku 2008. :) To etap, w którym dalsze konkursowe losy blogów, w tym mojego - zależą od Was, czytelników i sympatyków, bowiem w tym etapie liczą się Wasze wysłane smsy.. :)
Zanim jednak zapoznam Was z zasadami tego etapu - chciałam tytułem wstępu powiedzieć rzecz dla mnie niezwykle istotną: nie traktuję swojego udziału w tym konkursie w kategoriach przysłowiowego "wyścigu szczurów", czy "być albo nie być". Sama zamierzam oddać swój głos (a właściwie głosy) na ulubione blogi, które również stanęły w szranki kategorii "Moje zainteresowania i pasje". Byłabym ogromnie szczęśliwa, gdyby w tym roku zaszczytny tytuł Bloga Roku 2008 - zdobył któryś z blogów kulinarnych! :-)
Już dzisiaj, wszystkim smacznym blogom startującym w konkursie życzę powodzenia i wygranej!

A wracając do zasad konkursu:

Głosowanie w tym etapie Konkursu polega na wysłaniu SMS na numer 7144. W treści SMS konieczne jest podanie unikalnego numeru bloga, na który chcemy oddać swój głos. (Uwaga! W treści SMSa należy umieścić jedynie numer bloga, nie należy umieszczać w niej żadnych dodatkowych znaków ani spacji.) Koszt SMSa to 1,22 zł brutto (1 zł + 22% VAT).
W głosowaniu może wziąć udział dowolna osoba, przy zastosowaniu zasady, że z jednego numeru telefonu można oddać jeden głos na dany blog. Ponowne zagłosowanie na ten sam blog nie jest możliwe. Można jednak głosować – z wykorzystaniem tego samego numeru telefonu – na inne blogi biorące udział w Konkursie.
(cytowałam z konkursowego regulaminu)

Głosować można już od dzisiaj, aż do 22 stycznia 2009 do godz. 12.00.

Warto wspomnieć, że dochód z wysłanych smsów przekazany zostanie na opłacenie turnusów rehabilitacyjnych dzieci chorych na porażenie mózgowych.
Miłym akcentem jest również fakt, że wysyłający smsy również mają szansę na nagrodę dla głosujących.


Dziękuję ogromnie każdemu, kto zdecyduje się zagłosować na "Pieprz czy wanilię"!
Mój kod to: H00447.

niedziela, 11 stycznia 2009

Tortilla z ostrymi krewetkami


Jecie czasem w biegu? Mnie się zdarza. :) Wielokrotnie jest to fast – food w domowym wydaniu. Jednak w tym domowym nie znajdzie się nic niezdrowego, nieświeżego, ociekającego tłuszczem.
Niejednokrotnie wspominałam, że moja męska część rodziny najszczęśliwsza jest wtedy, gdy dostanie tzw. jedzenie „do ręki”. Nadziewana tortilla czy pita – to coś co tygryski lubią najbardziej. :) Dla nich jednak, obok warzyw przygotowuję zwykle nadzienie mięsne – np. pieczone kawałki piersi z kurczaka. A do mojej tortilli trafiają często moje ulubione krewetki. Koniecznie na ostro, pachnące czosnkiem i winem, pikantne od papryczki chilli! Mniam! :)





Tortilla z ostrymi krewetkami

na 4 tortille

4 placki pszennej tortilli

4 liście kapusty pekińskiej lub sałaty lodowej, pociętej na paseczki
1 zgrillowana cukinia średniej wielkości
kilka listków świeżej bazylii


Sos majonezowy:

8 łyżek majonezu
1-2 łyżki sosu słodko – pikantnego (używam Tao-tao)


12 -16 dużych sprawionych surowych krewetek
3-4 łyżki oliwy
2-3 ząbki czosnku
kawałek czerwonej świeżej papryczki chili, drobno posiekanej
sól, pieprz
ok. 100 ml białego wina
sok z połówki cytryny

Na rozgrzaną na patelni oliwę wrzucić utarty czosnek, posiekaną papryczkę chili, oraz krewetki. Krewetki smażyć z każdej ze stron po ok. 2 minuty. Zalać winem, doprawić do smaku solą i pieprzem. Wcisnąć sok z cytryny. Smażyć jeszcze ok. 3 minut.

Każdy placek tortilli posmarować 1 łyżką sosu majonezowego. Rozłożyć na jednej połowie placka garść pociętej sałaty, kilka krążków (lub pasków) grillowanej cukinii, po 3-4 krewetki i kilka listków świeżej bazylii. Polać dodatkowo 1 łyżką sosu. Zwinąć tortillę w rulon.
Smacznego!

środa, 7 stycznia 2009

Karmelowe...pieczątki ;-)



Czy uważacie podobnie jak ja, że w prostocie siła? Że często im mniej, tym więcej?
Sama przekonuję się o tym nad wyraz często. Mogę zarzekać się, że uwielbiam skomplikowane ciasta, czy wymyślne ciastka, ale tak naprawdę... naprawdę, naprawdę! najsmaczniejsze są dla mnie najzwyklejsze, najprostsze kruche, maślane ciasteczka. :) Już prościej być nie może: masło, cukier i mąka. Naprawdę banalnie, ale więcej nie potrzeba do szczęścia. ;-)
Składników jest mało, więc nie może być półśrodków: masła nie zamieniamy na margarynę, a cukier używamy najlepszej jakości – muscovado będzie idealne, tym bardziej, że dzięki niemu zwyczajne ciasteczka nabierają niesamowitego karmelowego smaku.
Piekę je na różne okazje. Czasem sięgam po ten przepis, gdy tak jak teraz jestem przejedzona słodkościami po świątecznym okresie. Innym razem piekę je, bo zwyczajnie mam ochotę na małe co nieco do kawy czy herbaty. Są niezwykle kruche, bardzo maślane i znikają w tempie ekspresowym. :)
Tym razem do do ich wykonania użyłam nowej foremki - stempelka. :) Podarowała mi ją Bea z Mojej kuchni i tylko czekałam okazji, by wypróbować ją w akcji (foremkę, nie Beę ;-) ). Wykrawaczka spisała się doskonale, a przy tym przyniosła sporo fajnej zabawy. Myślę, że ciasteczka w takiej formie, z krótkimi opisami mogą być miłym (albo zabawnym) podarunkiem dla kogoś bliskiego. :) A i naszym mniejszym dzieciom (tym czytającym) takie ciastko może przynieść wiele radości. :)
W tym miejscu muszę jeszcze przyznać, że do testowania tejże foremki – lepsza byłaby receptura ciasta nie zawierająca proszku do pieczenia. Moje ciasteczka, dzięki minimalnej co prawda (ale jednak!) ilości tego składnika – w czasie pieczenia odrobinę rosły, tracąc tym samym bardzo wyraźnie wyciśnięte napisy. Następnym razem, gdy zaprzęgnę foremkę – stempelek do pracy – po prostu zrezygnuję w tym przepisie z dodatku proszku. Będzie idealnie! :)

Ach! I puszka, do której włożyłam ciasteczka – trochę niefortunna. ;-) Bo one, te ciasteczka bardziej takie 'five o'clock', a tymczasem puszkę mam 'after eight'. ;-) Ale kto by się tym przejmował, gdy takie smaczne i w buzi same się rozpływają. :)



Kruche ciasteczka karmelowe

220 g masła ( w pokojowej temperaturze)
80 g cukru brązowego
280 g mąki
1/3 łyżeczki proszku do pieczenia

Masło utrzeć z cukrem. Porcjami wsypywać mąkę przesianą wraz z proszkiem do pieczenia. Zagnieść ciasto – będzie miało konsystencję bardzo miękkiej plastelinki. Zagnieść ciasto w kulę, dość mocno spłaszczyć, zawinąć w folię spożywczą i chłodzić przez min. 1 godzinę w lodówce.
Schłodzone ciasto rozwałkować na grubość ok. 3–5mm (ja preferuję cieniej, na 3mm). Wykrawać foremką kształty. Pozostałe skrawki można ponownie zagnieść, lekko schłodzić, rozwałkować i wykrawać.
Surowe ciasteczka układać na dużej blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Piec na złoto ok. 15 min. w temp. 180st.C.
Smacznego!


A na koniec chciałam Wam jeszcze pokazać bardzo, baaardzo malutki wycinek świata, jaki każdego dnia widzę za swoimi oknami. Wczoraj od rana moje miasto zasypywane było śniegiem. :) Gdy ja uwieczniałam na zdjęciach ciasteczka – na dworzu z każdą minutą robiło się coraz bielej. Widziałam jak ludzie chodzili skuleni, kryjąc twarze smagane wiatrem i śnieżnymi płatkami. Mój zamarły o tej porze roku mini - ogródek za oknem – pokrył się cudną, białą, puszystą czapeczką. Nie mogłam się oprzeć, by nie uchwycić tych kilku chwil... :)


poniedziałek, 5 stycznia 2009

Roscon de Reyes z Weekendowej Piekarni #13



Weekendowa Piekarnia startowała w miniony weekend poraz 13... Miałam nadzieję, że mnie ta przesądna trzynastka ominie, zwłaszcza, że dla mnie to pierwszy udział w jej piekarniczych ramach. ;-) Do przyłączenia się skusił mnie przepis na Roscon de Reyes, zaproponowany przez Tatter z blogu Palce Lizać, pełniącej w tym tygodniu rolę Gospodyni Weekendowej Piekarni.

Wygląda na to, że jednak owa trzynastka miała mnie 'na oku' i obdarzyła swym feralnym wpływem, bowiem od samego początku spadły same kłopoty związane z surowym ciastem... Najpierw zaskoczył mnie widok niezwykle twardej, kruszącej się kuli ciasta (ratowałam sytuację dodatkiem odrobiny płynu), a potem po wmieszaniu miękkiego masła – ciasto stało się rzadkie i mocno kleiste (niestety o elastyczności nie było mowy). Jak na złość dosypywanie mąki – nie przyniosło nic dobrego. Miałam nadzieję, że może wyrastanie poprawi strukturę ciasta, które według przepisu powinno być wałkowane... Ale jak wałkować, gdy nie idzie?
W tej chwili śmieję się z całej tej sytuacji, ale wczoraj, gdy próbowałam nadać ciastu przepisowy kształt – uwierzcie – miałam ochotę strzelić sobie przysłowiową kulkę w głowę. ;-) Wszystko szło źle. Ze złości postanowiłam zakończyć plan „rób wg przepisu” i wszystko co stało się potem – to wielka improwizacja. ;-) Po pierwsze: postanowiłam, że wszystkie przygotowane bakalie (oprócz płatków migdałowych) wylądują wewnątrz ciasta, zamiast na wierzchu. Po drugie – zaniechałam wałkowania. Z wielkim trudem udało mi się uformować z ciasta kulki. Złożyłam je w całość, tak jak w proponowanym przez Beę przepisie na Galette des rois (ciasto Trzech Króli).
Szczęśliwie wyrastanie i pieczenie ciasta – nie przysporzyło kłopotów. ;-)
Moje Roscon de Reyes nie wyszło zbyt puszyste, raczej nieco zbite i dość suche. Nie wiem, czy taka jego uroda, czy to wynik konsystencji ciasta jakie spod moich rąk wyszło. Ja zdecydowanie preferuję mięciutkie wypieki drożdżowe, więc na tym polu – porażka. ;-) Żeby jednak tak zupełnie nie pogrążać tego wypieku (przecież jedna nie do końca udana próba – o niczym nie przesądza) - to uczciwie muszę przyznać, że cudowny cytrusowy aromat jaki roztaczał się podczas wypiekania zdecydowanie poprawił mój przygasły humor. A w całym domu roznosił się zapach, przypominający dopiero co minione święta. :)
Jedliśmy kawałki Roscon de Reyes z domową marmoladą pomarańczową. :)

Pechowo rozpoczęłam swój kulinarny kolejny rok i pechowo wstąpiłam w szeregi Weekendowej Piekarni. Jednak pierwsze koty za płoty, bo jak to mówią: nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. ;-) Może właśnie takie doświadczenie było mi pisane. ;-) Zatem do następnego razu! :)




Roscon de Reyes
cytuję za Tatter

450g białej pszennej mąki chlebowej
1/2 łyżeczka soli
20g świeżych drożdży
70ml letniej wody
70ml letniego mleka
75g masła
75g drobnego cukru
2 łyżeczki skórki startej z cytryny
2 łyżeczki skórki startej z pomarańczy
2 jajka
1 łyżka brandy lub koniaku
1 łyżeczka wody z kwiatu pomarańczy

1 czysta mała moneta lub ziarno suszonej fasoli
1 roztrzepane białko do smarowania wierzchu chleba
garść mieszanych suszonych i kandyzowanych owoców i skórek
płatki migdałowe

Duża płaska blacha do pieczenia, wysmarowana tłuszczem.
Wszyscy posiadający foremkę do savarin mogą ja wykorzystać do upieczenia tego chleba.

Do dużej miski należy przesiać mąkę z solą, na środku zrobić ręką dołek. Mleko połączyć z wodą i rozprowadzić w nich drożdże. Miksturę wlać do dołka i wmieszać tyle maki aby powstał zaczyn gęstości kwaśnej śmietany. Miskę zakryć folia i zostawić na 20 minut.

W innej misce masło ubić z cukrem, aż masa stanie się miękka i kremowa.

Do miski z mąką i zaczynem dodać skórkę startą z cytrusów, jajka, brandy i wodę z kwiatu pomarańczy. Wszystko dobrze połączyć. Następnie wyrobić dość gładkie ciasto. Dodawać stopniowo masło z cukrem.Ciasto ma być gładkie i elastyczne. Miskę dokładnie przykryć folią i zostawić w cieple na 1 1/2 godziny, do podwojenia objętości.

Wyrośnięte ciasto odgazować i raz jeszcze delikatnie zagnieść (najlepiej w serii kilku złożeń) dodając w tym czasie monetę lub fasolkę.

Następnie ciasto rozwałkować w długi pasek 66x13cm, który należy zwinąć wzdłuż długiego boku (jak Swiss roll). Końce rolady połączyć ze sobą tak, aby utworzył się okrągły wieniec. Ułożyć go na przygotowanej blasze złączeniem w dół i zostawić pod przykryciem do wyrośnięcia na 1-1 1/2 godziny.

Piekarnik rozgrzać do 180C. Wierzch wieńca posmarować białkiem i posypać owocami i skórką, delikatnie wciskając je w ciasto. Posypać płatkami migdałowymi i piec 30-35 minut.